Powietrze wciągane z coraz większym trudem rozdzierało mu
płuca, pot spływał strumieniami po twarzy dostając się do ust i oczu. Mięśnie
paliły żywym ogniem, ale Rheb wiedział, że od celu dzieli go zaledwie kilka
kilometrów. Może już za tym pagórkiem, za tym skupiskiem drzew zobaczy swoje
rodzinne miasto.
Zaczynał poznawać niektóre elementy krajobrazu, tym razem
widziane od innej strony były niepokojąco obce. Otuchy nie dodawał mu również
dym unoszący się gdzieś na horyzoncie, ślad po Karranach maszerujących zapewne
jeszcze niedawno w tych okolicach.
Rheb przystanął, szybko odkręcił niewielki bukłaczek z
wodą i przechylił go. Do ust dotarło tylko kilka kropel nieprzyjemnie ciepłego
płynu, ale mężczyzna nie miał czasu na szukanie strumienia. Zajmie się tym gdy
już dotrze na miejsce. Wziął kilka głębokich wdechów i ruszył dalej, zmuszając
swoje ciało do ostatniego wytężonego wysiłku.
Wychynął z lasu, spoglądając w dal, starając się nie
zwalniać. W oddali zobaczył znajome rozdroże znajdujące się ledwie kilka minut
drogi konno od jego domu. A więc wreszcie dotarł.
Już z oddali widział, że coś jest zdecydowanie nie tak.
Nie słyszał wesołego gwaru rynku, dzieci bawiących się w okolicy. Kilka chwil
niespokojnego marszu później dostrzegł też, że w miejscu wszystkich budynków,
które tak dobrze pamiętał, nie ma nic poza stertą spalonych kawałów drewna i
popiołu.
Karranie już nawiedzili to miejsce, zapewne wiele dni
temu, bo pożar który wywołali nie pozostawił po sobie nawet odrobiny żaru
bijącego z ruin. Na głównej drodze zobaczył trupa kobiety przyszpilonej kilkoma
strzałami, które wystawały z jej pleców. Kawałek dalej, na uboczu, skulony
leżał jakiś mężczyzna. Wokół siebie miał kałużę zeschniętej krwi, a jego
otwarte, zasłonięte mgłą oczy wpatrywały się w nicość.
Rheb wiedział dobrze, że cała wioska została wybita do
nogi i spalona, ale do ostatniego momentu miał nadzieję że jego dom jakoś ostał
się w całej tej zawierusze, a zaraz uśmiechając się z progu powita go syn.
Niestety, wszystko zrównane było z ziemią.
Z każdym krokiem zwalniał, czując jak opuszczają go
wszystkie siły. Wpierw opadł na kolana, a później nie widząc sensu w
powstrzymywaniu upadku, uderzył o ziemię. Głowa zapulsowała bólem, upadek wycisnął z płuc resztki powietrza. Przez kilka chwil nie mógł znów złapać tchu. Czy naprawdę chciał dalej oddychać wiedząc, że wszystko co
kochał, wszystko co miał zostało zniszczone do cna?
Świat zaczął powoli tracić barwy, zachodzić mgłą i
czernią. W tym samym momencie usłyszał jednak głos swojego syna, szepczący tuż
obok jego ucha:
- Nie pozwól by
ktokolwiek inny stracił tyle co ty, tato.
Rheb próbował się odwrócić, ale nie miał siły. Wiedział
dobrze, że jego syn nie żyje, lecz ta myśl podsunięta mu przez jego ducha
tchnęła w niego nowe siły. Wziął głęboki wdech czując jak słodkie, chłodne
powietrze wypełnia puste płuca. Poczuł jak serce zaczyna mu bić szybciej, a
tlen znów dociera do mięśni. Świat wyostrzył się, nabrał żywszych niż zwykle
kolorów. Mężczyzna wsparł się na jednej ręce, później na drugiej i zebrawszy
wszystkie swoje siły, poderwał się na równe nogi.
Dyszał ciężko, rozglądając się dookoła, analizując
sytuację i myśląc co teraz powinien począć.
Piwnica. Może fundamenty nie spłonęły. Trzymał tam trochę
złota, zapasy, no i zbroję dziadka. Wszystko, czego mógł potrzebować w podróży.
Powoli wszedł między spalone belki i przedzierając się
przez grubą warstwę popiołu próbował odnaleźć jakiś punkt zaczepienia, od
którego mógłby zacząć poszukiwania.
- Tutaj kończyła
się ściana. Pewnie ta między kuchnią i pokojem dziennym. A to znaczy, że idąc
dalej tam dotrę do... – Rheb tupnął i usłyszał głuchy dźwięk. Klapa była
przywalona kilkoma spalonymi belkami, ale kilka kopnięć rozbiło je na mniejsze
kawałki i pozwoliło na usunięcie ich z drogi.
Urusyn odgarnął tyle popiołu ile był w stanie, a
następnie podważył krawędź klapy Karrańskim mieczem. Choć zawiasy były nieco
przerdzewiałe i zaspawane ze sobą przez wysoką temperaturę, wyginając się
wejście do piwnicy stanęło przed nim otworem.
Rheb zszedł ostrożnie po drabinie, wymacał stopą grunt i
stanął na nim. W resztkach światła dziennego odnalazł pochodnię leżącą
nieopodal razem z patyczkami które zapalały się do tarcia – jeden z zakonników
który przechodził kiedyś przez wioskę ofiarował mu kilkanaście tych magicznych
wytworów w zamian za nocleg i trochę jedzenia na drogę.
Potarł mocno koniec patyczka o wilgotną ścianę, a ten
stanął w płomieniach. Przytknął ogień do pochodni czekając, aż ta w pełni się
zajmie.
Wnętrze piwnicy było mokre i śmierdziało spalenizną.
Pożar nie przedostał się na dół, ale temperatura mimo wszystko zdołała
wyrządzić pewne szkody. Belki podtrzymujące sufit wydawały się mocno
nadwątlone, a część zapasów które tutaj trzymał na pewno nie nadawała się już
do jedzenia.
Mimo to Rheb wyciągnął z kąta spory, skórzany plecak i
zaczął wrzucać do niego najpotrzebniejsze rzeczy – parę pustych bukłaków na
wodę, suszone mięso oraz ryby, dwie sakiewki pełne złota i alchemiczne patyczki
samozapalające. Na wierzch dorzucił jeszcze częściowo spalony koc oraz płaszcz,
który leżał tu od kilkunastu dobrych lat.
Gotowy pakunek ustawił przy drabinie, a sam wszedł dalej,
do stelaża na którym trzymał dziadkową zbroję.
Jego dziadek był zawodowym żołnierzem. Walczył w wojnach
z tubylcami, podczas zasiedlania Nowego Świata. Był jednym ze śmiałków, którzy
odważyli się postawić wszystko na jedną kartę i wyruszyć na poszukiwanie
nowego, lepszego życia w Nowym Świecie.
Gdy okazało się że przepędzenie kilku plemion
nierozumnych goblinów czy orków zajęło tylko kilka miesięcy, dziadek postanowił
się osiedlić i zagarnąć swój kawałek ziemi przed wszystkimi innymi.
Cały jego ekwipunek był swego rodzaju rodzinnym skarbem,
o który dbał wpierw jego ojciec, później on sam, a przez ostatni rok jego syn.
Łzy napłynęły do oczu Rheba, ale otarł je tylko gniewnie
zaciśniętą w pięść dłonią i zrzucił z siebie zbroję oraz ubranie Karrana. Z
kufra stojącego przed stojakiem wyciągnął przeszywanicę, którą założył z
namaszczeniem na prostą koszulę. Zapiął ją i przejechał palcami po stalowych
kółeczkach naszytych wokół pasa oraz na ramionach. Ze stojaka ściągnął pierwszy
element niekompletnej zbroi płytowej, zakładając i naciągając paskami kolejno
obręcz chroniącą piersi razem z łopatkami, naramienniki oraz fragment
zachodzący od brzucha aż na górną część ud, przytrzymywany skórzanymi paskami.
Uniósł ręce do góry, by sprawdzić czy na pewno zbroja nie krępuje za bardzo ruchów
jego ramion, a następnie założył na głowę kapalin, ciasno przylegający i
schodzący z tyłu nieco niżej tak, by dodatkowo ochronić kark, nie ograniczając
jednocześnie pola widzenia. Na to wszystko założył skórzany pas z kilkoma
pustymi kieszonkami i długą pochwą zwisającą przy lewym boku. Ze stojaka
znajdującego się pod ścianą ściągnął półtoraręczny miecz, wciąż jeszcze lśniący
jak nowy. Schował miecz, zarzucił wyładowany plecak na ramiona, a następnie
wyszedł z piwnicy, zatrzaskują za sobą pogiętą klapę.
Rheb nie był przyzwyczajony do chodzenia pod takim
obciążeniem, ale wiedział, że w okolicy roi się od Karran i każdy z przedmiotów
które na sobie miał lub które miał w plecaku mogły uratować mu życie. Mężczyzna
wyszedł na drogę i nie spoglądając wstecz ruszył z powrotem trasą którą
przybył, znów w kierunku pastwiska na którym po raz pierwszy spotkał Goltana.
klatka piersiowa wycisnęła z płuc resztki powietrza - hmm... aż to klatka piersiowa, niedobra! ;)
OdpowiedzUsuńPrzez kilka chwil nie mógł znów nabrać powietrza. - powtórzenie "powietrza" ;)
część jedzenia które tutaj trzymał na pewno nie nadawało się już do jedzenia. - powtórzenie "jedzenia". No i powinno być "nie nadawała się", bo nawiązujesz do "części" ;)
Poza tym jak zawsze świetnie :D Czekam cierpliwie na ciąg dalszy ;p
a), b) i c) - poprawione. Jakiś tragiczny ten fragment, błąd na błędzie ;)
UsuńDzięki za przeczytanie i poprawienie tekstu. Standardowo w piątek kolejny wpis, mam nadzieję że tym razem z mniejszą ilością błędów.